Skocz do zawartości

Po Powstaniu ... Warszawscy Robinsonowie


Monsun

Rekomendowane odpowiedzi

Witam,
w chwili obecnej wiele osób zażarcie dyskutuje nad genezą Powstania Warszawskiego, nad jego przebiegiem, oraz nad innymi tematami związanymi chociażby z otwarciem nowego Muzeum Powstania Warszawskiego ... a ja chciałbym zainteresować Was nowym tematem, mianowicie tzw. Warszawskimi Robinsonami". Do chwili obecnej ukazało się tylko kilka pozycji książkowych, traktująch o tym właśnie temacie.
Po Powstaniu Warszawskim nie wszyscy się poddali i poszli do obozu przejściowego do Pruszkowa ... było też sporo osób, które pozostały w ruinach miasta i trwało tam aż do wyparcia Niemców z miasta. Mianem Robinsonów" określa się: Powstańców, którzy nie chcieli się poddawać; ludność cywilną, bojącą się o swój los; ale także dawni więźniowie tzw. Gęsiówki" (wyznania mojżeszowego. Osobiście wiem o kilkunastu osobach, które ukrywały się po piwnicach i ruinach w różnych częściach miasta. Raczej nie tworzyli skupisk, tylko ukrywali się i poszukiwali pożywienia samotnie. Znana jest również osoba o pseudonimie ARES", która przez bardzo długi okres czasu, przemieszczała się po lewobrzeżnej części Warszawy od czasu do czasu likwidując Niemców, którzy zajmowali się burzeniem budynków. Wiecie coś więcej na ten temat, znacie podobne relacje? Jest to temat berdzo interesujący!

Pozdrawiam
MArcin
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Witam.
Mam taką małą wymiarowo książeczkę ale nie pamiętam teraz tytułu o grupie Warszawskich Robinsonów. WIem, że autor ma albo miał na nazwisko Śliwa i był właśnie wyznania mojżeszowego. Z ksiązki wynika, że właśnie ukrywający tworzyli grupy z reguły uzbrojone. Ludzie z tych grup niejednokrotnie spotykali się podczas wypraw w poszukiwaniu pożywienia itp. i informowali się o miejscach i poczynaniach niemieckich grup szukajacych ukrywających się. Ciekawostką jest też wzmianka o 2 mężczyznach prawdopodobnie wyznania moiżeszowego którzy ukrywali się od momentu stłumienia Powstania w gettcie do wyzwolenia W-wy 17.01.1945r. Podczas powstania także ukrywali się przez cały czas w ruinach getta. Prawdopodobnie w jakimś bardzo dobrze zorganizowanym bunkrze. Opisy takich bunkrów i ich lokalizacja (oczywiście nie wszystkich) oraz losów mieszkanców są w książce pt. Kapitulacji nie będzie".
Pozdrawiam
Kopi
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Pozycje, które było mi dane przeczytać wspominają o takich przypadkach. Mówiąc, że nie tworzyli skupisk, miałem na myśli grup większych niż 4 - 5 osób, gdyż byłyby one o wiele łatwiejsze do wykrycia. To prawda co piszesz, że spotykali się czasami w terenie i wymieniali informacjami.
O ile mnie pamięć nie myli, to jedna z tych pozycji książkowych właśnie miała tytuł Robinsonowie warszawscy" ...
Słyszałem, też o takim przypadku: po wyjściu z miasta wszystkich cywilów oraz żołnierzy AK, w jednej z piwnic (nie pamiętam już w jakiej dzielnicy)zostaje ranny Powstaniec a przy nim sanitariuszka, która postanawia tak długo opiekować się rannym jak tylko się da (prawdopodobnie do jego zgonu). Powstaniec dochodzi z czasem do zdrowia; sanitariuszka podczas jednego z wypadów po wodę lub żywność spotyka starca z psem ... zamieszkują razem. Jaki jest koniec tej opowieści niestety nie wiem. Trzeba pamiętać, że mimo, iż miasto było wyludnione, krążyły po nim liczne patrole, które również rabowały kosztowności, w związku z czym zaglądali do piwnic, mieszkań, jednym słowem przetrząsali każde pomieszczenie w poszukiwaniu łupu. Pamiętajmy też o tzw. Verbrennungskommando, które działało już od początku Powstania (podpalali wówczas Ochotę i Wolę) a kontynuowało swą pracę na wiele tygodni po zakończeniu działań Powstańczych. Grabili i podpalali, wysługując się polską ludnością, najczęściej mężczyznami.

Pozdr
Marcin
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Była taka książka 100 dni Warszawy". Autora nie pamiętam [Bartelski?] o warszawskich robinsonach... Kilkaset osób ukrywało się w ruinach - wielu do tzw. wyzwolenia" stolicy.
Ciekawe są wspomnienia żołnierzy z Jelenia", którzy 1.VIII.1944 atakowali al. Szucha i odcięci od swoich, przez kolejne tygodnie ukrywali się w rejonie nieudanego ataku na strychach.
Do połowy listopada 1944 w kościele św. Antoniego przy Senatorskiej ukrywał żołnierz z grupy por. Cedro", która przeprwadziła nieudany desant kanałowy na pl. Bankowy 30/31.VIII.1944 [przebicie].
Pamiętam też relację sanitariuszki ze spalonego przez Niemców szpitala AK na Starówce [Długa?]. Uratowała z pożaru kilkunastu rannych, z którymi, w ruinach przy Freta, doczekała do styczna 1945...
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Witam.
Właśnie w tej małej książce jest to wszystko opisane o czym piszecie wyżej (jak będę w domku to znajdę tą książkę i podam tytuł).
Ten żołnierz z desantu na Placu Bankowym przedostał się biegiem przez pozycje niemieckie a uratowało go niemieckie umundurowanie i niewidoczna z brudu biało-czerwona opaska. Potem przez kilka dni ukrywał się w jakimś zbiorniku w jakichś piwnicach dokładnie nie pamiętam, a potem przeniósł się na piętro jakiegoś zawalonego domu - sama ściana z pokojem do którego nie było dostępu, skonstrułował sobie drabinkę sznurową. Wyniósł się stamtąd dopiero jak przez przypadek po jego siedzibą 2 szwabów chciało rozstrzelać jakiegoś innego ukrywającego się powstańca no ale on ich najpierw odstrzelił.
A ta sanitariuszka która uratowała kilkunastu powstańców w piwnicy przeżyła tylko z jednym z nich - miał urawną nogę. Potem się pobrali. On miał pseudonim Edek", Edward" jakoś tak.
Było w tej książce o Aresie". Niemcy nie mogli go namierzyć ale udało im się go otruć podrzucając w różnych miejscach w których działał zatrute jedzenie. Po jego śmierci ktoś kontynuował jego walkę ze szkopami ale podpisywał się innymi imionami bogów. Niezłe jazdy frycom ten Ares" robił. Podam przykład: w jednym miejscu w pobliżu ścieżki, którą chodziły patrole niemieckie, na jakimś podwórzu, pościągał z ruin trupy niemieckie (i powstańców w niemieckich mundurach prawdopodobnie) w stanie intensywnego rozkładu i pousadzał ich w kółeczku jak charcerzy przy ognisku. W środku ustawił i nakręcił patefon z jakąś płytą Jak szkopy przyszli zobaczyś co jest grane to się posrali w galoty. I jak tak stali osrani to on im wiązkę granatów w sam środeczek. To jedna z niewielu jego akcji.
Pozdrawiam
Kopi
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Już znalazłem! Dziewczyna to strz. Blondynka" [Danuta Slązak] z komp. szturowej baonu Chrobry I". Szpital mieścił sie na rogu Mostowej i Nowomiejskiej. Uratowała plut. pchor. Eleganta" [Mieczysław Gałka]. Przeniosła go [po opanowaniu Starówki przez Niemców] Pod Krzywą Latarnię" na Powdwalu... Później na Długą 7 i wreszcie na skrzyżowanie Długiej i Freta.
Po wojnie pobrali się... Mieszkali w Szczecinie...
Polecam: St. Podlewski Przemarsz przez piekło".
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

60. rocznica Powstania Warszawskiego
Przegrana jest tylko pozorna

Pamięci Elżuni Scheing Ciareczki" - wycho-wanki Prywatnego Gimnazjum i Liceum im. Królewny Anny Wazówny w Warszawie, zamordowanej przez gestapo w 1943 r.
Zdana w czerwcu 1944 r. matura (świadectwo dojrzałości wystawione w czerwcu następnego roku przez kuratorium łódzkie) uwieńczyła dwuletnią naukę na tajnych kompletach prowadzonych przez wspaniałych pedagogów jednej ze znakomitych szkół warszawskich. Jej dyrektorka - śp. Helena Bursche, córka superintendenta Zboru Ewangelicko-Augsburskiego w Polsce, zatroszczyła się dla nas nie tylko o nauczyciela religii rzymskokatolickiej, ks. Wiktora Potrzebowskiego, dyrektora Gimnazjum i Liceum im. A. Mickiewicza w Grodnie do września 1939 r., ale także o nasz kontakt z Armią Krajową. Już we wrześniu 1942 r. wszystkie zostałyśmy zaprzysiężone, przeszkolone w Szpitalu Maltańskim, także w Podchorążówce. Wraz z czterema osobami zostałam przydzielona jako łączniczka do majora Wołka" (Kazimierza Kraszewskiego). Przez dwa lata pełniłyśmy naszą funkcję, przenosząc meldunki, rozkazy i inne materiały - każda na swoim odcinku, kontaktując się systematycznie ze sobą.
Wakacyjny gorący lipiec, spędzany we Włochach u drogiej mi chrzestnej Krystyny, przerwany został wezwaniem do Warszawy, w której zobaczyłam odwrót wojsk niemieckich - przed pięcioma niespełna laty z rozpaczą i przerażeniem patrzyłam na butne, wkraczające do stolicy Polski oddziały Wehrmachtu. Ten odwrót Niemców stworzył w mieście nastrój równy opisanemu przez Mickiewicza: O roku ów, kto ciebie widział wtenczas w naszym kraju...". Podniecenie, niepokój pomieszany z radością i nadzieją, wiadomość o godzinie W": Powstanie rozpocznie się 1 sierpnia o piątej po południu! Powrót do Włoch, błogosławieństwo chrzestnej: Idź dziecko, ale pamiętaj, że masz ojca, który czeka na ciebie" (w Warthegau, za granicą Generalnej Guberni). Słowa te może sprawiły, iż przez 62 dni kryłam głowę za barykadą, starałam się być czujna.
Przyjazd do Warszawy: 1 sierpnia rano spotkania z koleżankami. Na Marszałkowskiej nasz ksiądz Potrzebowski (ówcześnie Orłowski) pozdrowił mnie i pożegnał - już na zawsze. Zginął we wrześniu w IV Rejonie Warszawa Śródmieście-Północ. Spoczywa na Powązkach.
Pan Konstanty, dozorca naszego domu przy ul. Wilczej, zamknął bramę przed godziną siedemnastą; wszyscy mieszkańcy zgromadzili się na podwórku, także ja z moją ciocią Marysią. Na zewnątrz, w załomie bramy od strony ulicy, byli już nasi chłopcy z opaskami na rękawach z literami AK - mieli broń!
Padają pierwsze strzały - z bliska i z daleka - stoimy przed wielką niewiadomą. W miejscu naszego zgrupowania pani Helena powiadamia nas, że po opanowaniu Warszawy pójdziemy wraz z Majorem na prawy brzeg Wisły w rejon Marek i Legionowa, aby tam organizować życie. Tymczasem będziemy robić wszystko, co aktualnie będzie potrzebne. Z mieszkania na Wilczej przechodzę bramami, piwnicami i pod barykadą przy Skorupki na kwaterę zgrupowania przy Marszałkowskiej 79. Są już pierwsze ofiary gołębiarzy" strzelających z dachów do ludzi przechodzących przez ulice: Mariola nie schyla się, nie kryje za barykadą, pada trafiona w głowę! Młodziutka, śliczna Mariola - nie można uwierzyć w to, że już nie żyje! Jest nas pięć dziewcząt: Irka, Lusia, Baśka, Eliza i ja, pseudonim Basia Chęcińska", oraz nasza zwierzchniczka pani Roma.
Mijają 2, 3, 4, 5 sierpnia - nie idziemy za Wisłę! Czy w ogóle pójdziemy? Pocisk wali dom po przeciwnej stronie ul. Wilczej, ginie pod gruzami komendant Rejonu Warszawa Śródmieście-Południe - zostaje nim nasz major Wołk". My, jego łączniczki, wypełniamy od tej chwili polecenia jego i pani Heleny, dowódcy WSK - Wojskowej Służby Kobiet Armii Krajowej. Zostajemy zatem w Śródmieściu, jest ono naszym terenem. Nie sypiam już w domu, u cioci Marysi, doglądam jej możliwie najczęściej, donoszę przydziałowe jedzenie. Mamy kwaterę na Marszałkowskiej, wodę bierzemy ze studni na posesji dochodzącej do Poznańskiej, kantyna jest na tymże podwórku. Jemy raz dziennie ciepłą zupę: pęcak, peluszkę - to pamiętam najlepiej. W naszym domu jest szpital, leżą w nim ranni, także chory nasz Tadeusz Boruta".
Dalej nie ma już we wspomnieniach chronologii: wydarzenia, obrazy, fakty przeplatają się w nich w zupełnym nieładzie. Dołącza do nas mała", piętnastoletnia Janeczka (córka znanego profesora Politechniki Warszawskiej - uciekła z domu, aby walczyć z Niemcami), oddaje się pod moją opiekę, nazywa mnie mamusią" - dzielimy się wszystkim, każdym kęsem chleba. Wszystkie pomagamy w szpitalu, pralni, kuchni, kwatermistrzostwie, gasimy pożary, podając wiadra i naczynia z wodą, przenosimy meldunki, chodzimy za Aleje" - między innymi do browaru Haberbuscha po jęczmień dla cywilów, którzy mielą go i robią placki smażone" na wodzie. Dyżurujemy na punktach łącznikowych, czekając na meldunki, śpimy, stojąc w oczekiwaniu na przejście przez wykop pod Al. Jerozolimskimi, lub - nie śpimy w ogóle. Jemy coś z naszych przydziałów - na Hożej są duże magazyny żywności, odzieży itd. Opuszczamy zniszczone kwatery, otrzymujemy jedną wspaniałą, z bogatą spiżarnią i wodą w wannie, myjemy się więc - woda jeszcze spływa do kanalizacji. Na podwórkach są improwizowane sanitariaty - latryny polowe, osłonięte (jeżeli jest to możliwe) lub wręcz odkryte. Rzeczy osobiste mamy chyba zawsze w plecakach - nie pamiętam dokładnie.
Walą się domy, pożary rozświetlają noce, chłopcy jeszcze mają nasłuch radiowy, jeszcze nadają sami - za chwilę trzeba już będzie uciekać, bo front domu runął. Ulice Jasna i Moniuszki są bardzo jasne! Gigantyczny pożar, ocieramy" się o niego, idąc na Złotą, widzimy, jak wypala się wszystko z potężnej żelbetonowej konstrukcji. Towarzyszy nam lęk, ale i upór, także nieświadomość i ryzyko, na pewno jednak zawsze pragnienie powrotu z każdej wyprawy do domu, czyli na kwaterę. Niestety, już po kilku dniach przestałam wierzyć w to, że opanujemy miasto, że Niemcy wycofają się - niektórzy mieli mi to za złe - trudno! Myślałam jednak trzeźwiej niż inni.
Zginęła Maria, przechodząc przez Aleje przy Kruczej.
Przybywa amunicji (zdobytej na Niemcach), ubywa jedzenia, giną ludzie - chłopcy i dziewczęta z opaskami i ludność cywilna Warszawy, jest coraz więcej mogił na podwórkach, coraz ciaśniej w szpitalikach, ranni są i polegli także lekarze i sanitariuszki, szpitale znajdują się już tylko w piwnicach, zaczyna brakować wody w studniach, a także materiałów opatrunkowych i leków w podziemnych magazynach. Ludzie żyjący już niemal ciągle w piwnicach tu i ówdzie są mniej życzliwi biało-czerwonym opaskom na rękawach z literami AK. Sporadycznie, kilkakrotnie zaledwie, spotyka się opaski z literami AL - ma taką, ale w kieszeni, nasz kuzyn Edek, który przyszedł do nas na Wilczą z Powiśla. Zaczynają się choroby, okrutne, wyniszczające biegunki - brakuje leków przeciwko nim. Ciężko chorują ciocia Marysia i Lusia - nie ma ich czym poić. Wodę gotuje się chorym na płytach kuchennych na resztkach węgla, drzewie wydobywanym z ruin - ludzie zaczynają się waśnić! Zrzucono wreszcie broń, żywności mało - przyleciały z tym kukuruźniki na miejsca oznaczone ogniami sygnalizacyjnymi na dachach. Wreszcie nadzieja - lecą liberatory - ciężko dudnią nad oczekującym pomocy miastem. Niestety, zrzuty z wysokości 5 tysięcy metrów trafiają w większości na tereny niemieckie. Zmieniają się nasze pozycje frontowe - tu ustępujemy, tam zdobywamy piędź ziemi warszawskiej. Na Żulińskiego ustępujący Niemcy zostawiają skrzynie z winem zatrutym arszenikiem - chłopcy piją i... giną! Wyzdrowiały Lusia i ciocia, nie wiadomo, jak to się stało - chyba cudem - cieszymy się!
Kanałami przychodzą do nas z Mokotowa i ze Starówki - tam jest piekło, wraca Bogdan z Wilczej, potem jest ciężko ranny, krtań operuje mu profesor Loth, który wkrótce ginie. Wokół moich nóg padają ostre odłamki, jeden z nich rani Jankę w twarz, niegroźnie na szczęście. Narzeczeni łączą się - przeżywamy ślub Konrada i Janiny, udziela go ksiądz w barze Satyr" - jesteśmy bardzo wzruszeni. Msze niedzielne są także w barze. Poruszamy się w kwartale ulic: Hoża, Poznańska, Żulińskiego, Marszałkowska. Najdalej chodzimy piwnicami, bramami i podwórzami do pl. Zbawiciela i Kruczą przez Aleje, Moniuszki, Złotą do Siennej - zazwyczaj prowadzi tu porucznik Żabka" - tak to blisko, a tak bardzo daleko! Ryczą krowy", rozwalają się, burząc i zapalając. Działo kolejowe, ustawione na zwrotnych torach, zaczyna systematyczne niszczenie - nie wiadomo, dokąd jutro skieruje swoje pociski.
Na Kruczej spotykam się z Dudą" - nie pyta mnie teraz o tłumaczenie łacińskie, tak jak to było przez dwa szkolne lata - jest sanitariuszką na Powiślu u Kryski" i Radosława" - u nich jest bardzo ciężko. Codziennie są nowe pogłoski, codziennie ubywa ludzi, chorują ciężko, coraz większy jest i bardziej dotkliwy dramat walczącej Warszawy. Na Kruczej w kawiarence Forkasiewicza śpiewają dla nas Mieczysław Fogg i Lucyna Szczepańska, oboje z opaskami AK na rękawach: Serce w plecaku", Ukochana, ja wrócę", Wróć do Sorrento". Gdzie indziej grają Irena Dubiska i Jan Ekier - on oczywiście Etiudę Rewolucyjną" i Poloneza As-dur" Szopena. Jutro już nie będzie kawiarenki na Kruczej - rozsypała się w stertę gruzu. Pani Roma przeprasza mnie za to, iż miała mi za złe mój sceptycyzm odnośnie do postępów w naszej walce - jest coraz trudniej, coraz ciaśniej w sercu. Dyżuruję na kwaterze Majora, oczekując meldunków i rozkazów, pomagam pani Romie, piszę na maszynie - smucimy się obydwie! Patrzę na mundur, na dystynkcje wyższego oficera Wojska Polskiego, na orzełka z królewską koroną na furażerce... - jeszcze nie będziemy wolni!
Po gorącym sierpniu wrześniowe noce są już chłodniejsze, otrzymałyśmy ciepłe okrycie, jakieś obuwie, mamy plecaki, pilnujemy w nich naszego dobytku". Ostatnia dekada września - następna kwatera gdzieś na parterze, bo z wysokiej, na czwartym piętrze na Hożej, gdzie huśtał się od huku żyrandol, trzeba było uchodzić. Przyniesiono tam wówczas do bramy zwęglonych ludzi - okropny widok!
Wreszcie - wobec morza ruin i zgliszcz, cmentarzy na wszystkich podwórkach i zieleńcach - 1 października przychodzi rozkaz-wiadomość: kapitulacja! Ludność cywilna opuści miasto, my - nie! Wyprą nas czołgi lub przejadą! Czy to możliwe? Zostawiono nam wolny wybór: iść z cywilami do Pruszkowa lub zostać tutaj, w Warszawie, na jej ulicach na zawsze! No cóż - decydujemy się - zostajemy! Następnego ranka na szczęście zmiana rozkazu: wychodzą z miasta wszyscy - my jako wojsko do niewoli.
Wieczorem przyszła do nas pani Maria K.: Przegrana jest tylko pozorna - Powstanie spełniło swoją wielką misję dziejową - dziękuję wam za to w imieniu Dowództwa Armii Krajowej!".
Chłopcy przynoszą z Pola Mokotowskiego ziemniaki - pierwsze od paru tygodni! Delektujemy się nimi i - zbieramy do opuszczenia ukochanego miasta. Mamy jednakowe szare płaszcze, prezentujemy się w nich nieźle, czyścimy brudne i zmięte opaski żołnierzy Armii Krajowej, przyszywamy je do płaszczy.
O świcie Msza Święta polowa: Boże, coś Polskę przez tak liczne wieki otaczał blaskiem potęgi i chwały" - ocal ją teraz dla nas i dla dzieci, naszych dzieci! Skrywane łzy i te płynące po twarzy strumieniem! O godzinie ósmej rano wyruszamy w zwartej kolumnie na punkt zdawania broni przy Chałubińskiego - idziemy Marszałkowską, przez Śniadeckich - tam otrzymuję od jakiejś pani egzemplarz Ewangelii św. Marka z błaganiem: Proszę to mieć zawsze przy sobie, nie stanie się pani nic złego". Rzeczywiście, nie stało się: po ośmiu latach urodzony 1 sierpnia syn otrzymał na chrzcie imię Marek! Na Śniadeckich pożegnałam się z ciocią Marysią.
Chłopcy zdali broń, robiono nam zdjęcia, podnosiłyśmy głowy, patrząc Niemcom prosto w oczy - bez lęku, ale i nie bez dezaprobaty. Przez Szczęśliwice wiodła nasza droga do obozu w Ożarowie. Otoczeni szpalerem szaulisów, pozdrawiani i obdarowywani przez mieszkańców jedzeniem i piciem, około godziny szóstej wieczorem zobaczyliśmy cel naszego marszu: usytuowaną za parkanem fabrykę Kabel". Stąd właśnie mieliśmy odjeżdżać do niewoli.
Postanowiłyśmy podczas drogi ucieczkę sprzed obozu pojedynczo i spotkanie rano w siedzibie RGO [Rada Główna Opiekuńcza - jej zadania i cele były zbliżone do PCK]. Zabrakło przy tym postanowieniu Elizy - odstąpiła od decyzji dalszego dzielenia z nami losu. Pani Roma ze względu na słabe zdrowie nie ryzykowała ucieczki. Janka i ja, korzystając z małego zamieszania na krótkim postoju i wieczornego zmierzchu, pod pretekstem napicia się wody odłączyłyśmy się od grupy i przeszłyśmy przez przydrożny rów w głąb przyległego domostwa: przez podwórze, opłotkami, zaprowadzono nas na miejsce bezpiecznego noclegu. Wszystkie pięć: Irka, Lusia, Baśka, Janeczka i ja, odjechałyśmy rano do Łowicza i dalej, zgodnie z naszym planem, do Zakopanego, do rodziców Irki i mamy Lusi.
Alicja Pałysińska-Natusiewiczowa

Basia Chęcińska" Wspomnienie nadesłane na apel Naszego Dziennika"


www.naszdziennik.pl
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

NIEDZIELA 31 / 2004

60. rocznica


Powstanie Warszawskie

Janusz Radłowski

Warszawskie dzieci idziemy w bój...
O każdy kamień Twój... Stolico!
Oddać krew.

1 sierpnia 1944 r. o godzinie 17.00 – kryptonim „W” – 45-tysięczny Warszawski Korpus Armii Krajowej, opierając się na decyzji władz politycznych i wojskowych, rozpoczął własnymi siłami bój o wyzwolenie stolicy. Po dzień dzisiejszy trwają spory, czy Powstanie miało sens, czy nie. Spory te prawdopodobnie nigdy nie ustaną. Dzisiaj, z perspektywy 60 lat, bardzo łatwo ferować wyroki i poprawiać historię.
Oczerniało się i oczernia ludzi, którzy musieli podejmować decyzje, wiedząc, iż zadania są trudne do wykonania lub w ogóle niewykonalne. Mówi szef Sztabu Komendy Głównej Armii Krajowej – gen. brygady Tadeusz Pełczyński, pseudonim „Grzegorz”: „Powstanie Warszawskie jest aktem bojowym i wydarzeniem wojennym na tak wielką miarę, że stanowi pozycję samą w sobie. Trudno uważać je za fragment « Burzy», jakkolwiek w jej ramach się odbyło i z całością tego działania jest związane…”. Od pierwszych godzin napaści Niemców i Sowietów podjęliśmy walkę, w konflikt światowy byliśmy zaangażowani od samego początku. To my pierwsi powiedzieliśmy zaborcom brunatnym i czerwonym: „NIE!”. Zawierzyliśmy paktom. Nie wiedzieliśmy tylko, że dla naszych sojuszników słowo „honor” jest pojęciem abstrakcyjnym.
W efekcie walka odbywała się w kompletnym osamotnieniu. Poprzez Służbę Zwycięstwu Polski i Związek Walki Zbrojnej powstawała i kształtowała się Armia Krajowa. Wywiad AK działał na terenie całej Europy. Dywersja (Wrocław, Berlin) i nasilająca się aktywność oddziałów partyzanckich, w której Armia Krajowa nabierała doświadczenia i rozrastała się do ponad 500-tysięcznej siły zbrojnej. W swych fundamentalnych założeniach AK była przygotowywana do wystąpienia zbrojnego przeciw Niemcom na szeroką skalę, a w ramach akcji „Burza” musiałoby to doprowadzić do wybuchu – alternatywy nie było!
Na scenę wkraczała jednak wielka polityka, prowadzona przez mocarstwa w stosunku do Polski, i coraz wyraźniej zarysowywała się zdrada naszych zachodnich sojuszników.
Są także inne przyczyny, które mogły zaważyć lub zaważyły na decyzji podjęcia walk o stolicę. To propaganda bolszewicka zza Wisły – audycja tzw. Związku Patriotów Polskich 29 lipca 1944 r. o godz. 20.15 na falach Moskwy i wielokrotnie powtarzane hasła: „Walczcie przeciwko Niemcom”, „Warszawa bez wątpienia słyszy już huk armat”.
30 lipca radiostacja polskojęzyczna im. T. Kościuszki nadała czterokrotny apel: „Ludu Warszawy, do broni! Warszawa drży w posadach od ryku dział … Uderzcie na Niemców … Podejmijcie czynną walkę na ulicach, w domach, fabrykach… Pomóżcie Czerwonej Armii w przeprawie przez Wisłę …” i wyjątkowo nikczemny rozkaz z 28 lipca 1944 r. Michała Żymierskiego, w którym pada zdanie: „Wierzę, że ci, którzy dali się zwieść zgubnej agitacji oficerów AK i znajdujący się pod dowództwem Sosnkowskiego zrozumieją wreszcie, gdzie jest ich miejsce”.
Tych apeli słucha lud Warszawy – poniewierany przez wszystkie lata okupacji, rozstrzeliwany w egzekucjach, lud z masowych łapanek ulicznych, wywożony do niemieckich obozów koncentracyjnych. A na zapleczu frontu niejako patrzące na walkę w linii Wisły milionowe miasto, „najeżone” ukrytą bronią i dyszące odwetem na okupancie za lata poniewierki, pohańbienia i zbrodni. Czy dziesiątki tysięcy młodych ludzi, szkolonych wojskowo przez liczne akcje zbrojne w ciągu całych 5 lat okupacji, siedziałyby potulnie? Sierpniowa Warszawa 1944 r. – to echa Warszawy z 1920 r. Tak wtedy, jak i teraz walczono o te same wartości. Był to bowiem bój o chrześcijaństwo jak najszerzej pojęte, o wiarę ojców naszych, o Polskę! O wolność, niepodległość, suwerenność, cywilizację rzymsko-łacińską, o całą Europę, o kształt świata. To była również walka o pamięć Narodu, która dzisiaj jest rozmazywana, wręcz unicestwiana przez liczne polskojęzyczne media.
Zażarte walki sierpnia i września: Stare Miasto, Powiśle, Mokotów, Ochota, Żoliborz, gdzie poległ mój ojciec, walka o każdy metr ulicy, o każde piętro budynku, o poszczególne pomieszczenia, walka o ołtarz w katedrze warszawskiej – bo za nim skryli się Niemcy – to coś z symbolu i memento nadchodzącego czasu. Przy ul. Emilii Plater – barykada, kruchutka, kilku strzelców, piat, a naprzeciw trzy czołgi „pantery”, za nimi piechota. Nie przeszli!
63 dni heroicznych zmagań!
Jak to się stało, że przez ponad 2 miesiące Niemcy posiadający ogromną przewagę militarną nie byli zdolni do likwidacji Powstania? Trudno to dzisiaj zrozumieć. Jakimże więc mianem określić czyn, którego dokonali żołnierze Armii Krajowej? Armia, która „rozwaliła” całą Europę, nie złamała ducha powstańców – hartu dla nas dzisiaj niewyobrażalnego, odwagi i wiary, zniewalających swą siłą.
Powstanie nie osiągnęło celów militarnych i wojskowych, ale strony moralna i polityczna zostały dla Polski uratowane.
Mówić dzisiaj, że nie należało podejmować decyzji walki – to tak, jak oddać w 1939 r. bez walki niepodległą Polskę Niemcom i Sowietom. Zapomnieć o legendzie Legionów – zapomnieć o heroizmie roku 1920! Przekreślić bitwę o Wielką Brytanię, o Narwik, Tobruk, Falaise, Arnhem, Bredę, Gandawę! Przekreślić boje o zdobyte przez nas Wilno, Lwów, Nowogródek, Chełm, Lublin, w ramach akcji „Burza”? Czyż można było przekreślić i oddać nieśmiertelną legendę walk II Korpusu dowodzonego przez gen. broni Władysława Andersa – Monte Cassino, Rzym, Loreto, Bolonię, Anconę – drogę do Ojczyzny znaczoną krwią żołnierza polskiego?
Jak wspaniale przedstawiają istotę rzeczy słowa, wypowiedziane przez znakomitego pisarza polskiego Gustawa Herlinga-Grudzińskiego: „Była to bez wątpienia bitwa wielka …, chcieliśmy jej, żyliśmy myślą o niej w Palestynie, Iraku, Egipcie, szkoląc się na pustyni, nasłuchując wiadomości z Polski”. Łatwo dziś stwierdzić, że pięć miesięcy po Teheranie walka była już politycznie zbyteczna. Równie łatwo wydać dziś podobny, jeśli nie bardziej stanowczy osąd o Powstaniu Warszawskim. Historia Armii Krajowej zmierzała od początku ku Powstaniu, tak jak bitwa była wpisana od początku w historię II Korpusu. Krytycy Powstania Warszawskiego nie chcą pamiętać, że wybuchło ono, bo nie chcieliśmy oddać bez walki istniejącego niepodległego Polskiego Państwa Podziemnego i szansy niepodległego bytu. „Dziś myśli się tylko o zniszczonej substancji narodowej w obliczu niewoli, która nastąpiła, a nie o tej substancji, którą niewola zniszczyła” – stwierdza wspomniany wyżej pisarz.
Zapłaciliśmy wysoką cenę. Warszawa padła, ale jest Polska. To dzięki Wam, żołnierze polscy wszystkich frontów. Hołd Wam, żołnierze Armii Krajowej, za bój o Warszawę. W tej nierównej walce stanęliście w obronie tego, co w człowieku najwartościowsze, w obronie Polski suwerennej i w obronie chrześcijańskiej cywilizacji. To była bitwa o chrześcijański kształt Polski, ale również o chrześcijański kształt Europy. Na naszych sztandarach widniało hasło: „Bóg, Honor, Ojczyzna”. Angażując się w pracę bojową czy cywilną w strukturach Polskiego Państwa Podziemnego, przysięgaliśmy: „W imię Boga Wszechmogącego”. My dochowaliśmy wierności ideałom, z których wyrosła nasza Ojczyzna. Tego Powstania nie da się zrozumieć w kategoriach ocen wojskowych czy politycznych, bo na płaszczyźnie moralnej i duchowej myśmy to Powstanie wygrali!
Trzeba było długich, bez mała 50 lat, by okazało się, iż Powstanie Warszawskie było długofalową polską racją stanu. Najwyższy czas uzmysłowić sobie, że bez Powstania nie byłoby nawet PRL-u – byłaby 17. republika, o co zabiegali polskojęzyczni komuniści z Wandą Wasilewską na czele. Już wtedy bylibyśmy na „białych niedźwiedziach” i już wtedy byłyby zrealizowane zamiary Unii Europejskiej, że ma nas być nie więcej jak 15 mln – no, może 17 mln (traktat rzymski). Armia Krajowa była armią polską związaną z chrześcijańskimi tradycjami narodu. Wyrastała z ducha myśli 1000-letniej Rzeczypospolitej. Zakorzeniona była we wskazaniach Konstytucji 3 maja 1791 r. oraz w hasłach naszych powstań narodowych. Taki był żołnierz polski z tamtych lat. Takie było społeczeństwo – naród. „W imię Boga Wszechmogącego …”, „Za wolność waszą i naszą”. W ostatnim rozkazie do Wojska (AK) gen. Bór-Komorowski dziękował za heroiczną postawę, składał hołd poległym mieszkańcom stolicy, przekazywał wyrazy podziwu i wdzięczności. Odchodzące do niewoli oddziały kapelan błogosławił Przenajświętszym Sakramentem. W telegramie wysłanym przez Prezydenta Najjaśniejszej Rzeczypospolitej do dowódcy AK czytamy: „W blasku zgliszcz heroicznego miasta, każdy kto chce patrzeć, dojrzeć musi tę wielką prawdę: nie ma ceny, której nie bylibyśmy gotowi zapłacić za wolność i niepodległość”.


Dr Janusz Radłowski jest emerytowanym pracownikiem Uniwersytetu Wrocławskiego, członkiem Światowego Związku Żołnierzy AK oraz sekretarzem Zarządu Głównego WIN-u.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

mozna zacząć od hasła Ktokolwiek słyszał ... ktokolwiek wie"

Chodzi o tzw. zamurowanych". Na temat wpadłem podczas ferii zimowych - czas rocznicy Powstania, może warto wspomnieć.

Jak wiadomo podczas oddawania terenów podczas powstania nie wszyscy mieli szansę na ewakuację czy to powierzchnią czy kanałami. Znane są przypadki zamurowywania ludzi w piwnicach zniszczonych domów z zapasem wody i żywności.
Co wiem :
zamurowywały zawsze trzy osoby, tak by jeżeli któraś przeżyje była szansa wskazania miejsca i odmurowania - wydobycia spod gruzów - tych co mieli szansę na przeżycie w zamurowanych pomieszczeniach.
Jedno z takich pomieszczeń było zamurowane na Chmielnej. Pech chciał że własnie w tej kamienicy po wojnie rezydowało NKWD (zna ktoś może numer domu?). Wojnę przeżyła 1 osoba z trójki co zamórowywała otwór. Wróciła do Wawy jesienią 45 i stwierdziła, że PIWNICA JEST NADAL ZAMUROWANA. Przy pomocy NKWD odmurowano piwnicę i wyszło z niej jeszcze 7 (podobno) żywych osób (z około 30). Dwie zmarły w szpitalu w ciągu kilku dni. Po reszcie ślad zaginął. NKWD nie puściło ich do domów. Najprawdopodobniej zostali rozstrzelani lub zmarli w kolejnych miesiącach po ich uwolnieniu. Ich los nie jest znany.
Takich zamurowanych z ludźmi piwnic było więcej, choć nie było to zjawisko masowe. Najwięcej podobno na Żoliborzu.
Wiem to od p. Teodory Kiełb. Rozmawiała po wojnie z żołnierzami AK którzy przezyli powstanie.
Obecnie mieszka w Krakowie, wyjechała z Wawy 1 sierpnia przed południem w dniu rozpoczęcia powstania, do Radomia z rozkazami z KG AK. Mieszkała na Pradze.
Pytanie .. czy ktoś z szanownych kolegów słyszał o zamurowanych? Zna jakieś fakty? cokolwiek .. ślad...

Pozdrawiam,
SZUKAM
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

60. rocznica Powstania Warszawskiego
Budujemy barykadę

Rok szkolny się skończył, zdałam do siódmej klasy i wyjechałam na wakacje do Świdra z ciocią Natalią, siostrą mojej mamy. Rodzice moi już nie żyli, zginęli w czasie bombardowań Warszawy: ojciec w 1939 r., a mama w 1942. W Świdrze było cudownie, kąpałam się w rzece i z wyżywieniem było trochę lepiej niż w Warszawie, ale niespodziewanie po kilku dniach ciocia powiedziała, że musimy wracać do Warszawy.
Zdziwiłam się: po co wracać do Warszawy, gdzie nie czeka nas nic dobrego, jedynie ciągłe uliczne łapanki albo zakładnicy wiszący na szubienicach, na których zatrzymywani przez Niemców przechodnie musieli patrzeć. To były lekcje pokazowe - popatrzcie, co was czeka za nielojalność wobec okupanta. Po co, po co do tej Warszawy?! Ale ciocia powiedziała i musiało tak być.
Któregoś popołudnia, gdy z Luśką i Jurkiem bawiliśmy się w najlepsze, usłyszeliśmy strzały. Wpadliśmy do bramy, do której wniesiono z ulicy rannego człowieka. Wnieśli go młodzi chłopcy w granatowych beretach. Na sobie mieli panterki, w rękach rewolwery, na rękawach biało-czerwone opaski z napisem AK. Rozpoznałam wśród nich dwóch synów cioci Natalii - Stefana i Ryśka. Piękni, młodzi, odważni.
Tak rozpoczęło się Powstanie Warszawskie na Woli na ul. Ogrodowej. Był 1 sierpnia 1944 r. Tę noc i następne spędziłam w naszej piwnicy, skąpo oświetlonej karbidówką. Niespodziewanie znalazłam w niej suchary i trochę masła topionego w słoiku. Tego dnia do domu nie wrócili Irena, Janek ani nawet wujek...
Walka rozgorzała na dobre. W nocy powstańcy oznajmili nam, że jutro na naszej ulicy mamy budować barykadę. Od rana mężczyźni ryli kilofami jezdnię, ludzie przez okna wyrzucali meble, Jurek, Luśka i ja nosiliśmy deski z pobliskiego składu - barykada rosła.
Chciało mi się pić, pobiegłam do naszego mieszkania, ale go nie poznałam, kręcili się po nim obcy ludzie z bronią w ręku. W naszym oknie, tym dużym, weneckim, stał karabin maszynowy, widać było stamtąd skrzyżowanie ul. Wolskiej i Chłodnej oraz barykadę; na podłodze stała skrzynka z amunicją.
Trzymałam się klamki otwartych drzwi, kiedy impet wybuchającej w pobliżu bomby rzucił mnie o ścianę. Słyszałam, jak z brzękiem wypadają szyby, ktoś krzyknął: Biegnij do piwnicy!", a ja nie mogłam się ruszyć, leżałam pod ścianą, dopiero po chwili zwlokłam się tam, gdzie mi kazano, odechciało mi się na długo gotowanej wody.
W tym czasie przygarnęli mnie do siebie wujostwo - rodzice Jurka i Leszka mieszkający w tej samej kamienicy. Walka toczyła się dniem i nocą, ulicami przejeżdżały czołgi, tzw. grube Berty i szafy, które niszczyły dom po domu, ulicę po ulicy... Warszawa płonęła od ciągłych nalotów i bombardowań, a my rozpoczęliśmy przedzieranie się podwórkami do znajomych, którzy mieli piekarnię, w nadziei, że tam otrzymamy chleb. Marsz ten trwał długo. Kiedy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że ani znajomych, ani piekarni już nie ma, za to na podwórku pełno było koczujących ludzi, my jedynie powiększyliśmy tę nieszczęsną gromadę.
W nocy na to podwórko wpadli Niemcy i karabinami zaczęli oddzielać mężczyzn i starszych chłopców od kobiet i dzieci, wywołując przeraźliwy krzyk i płacz. Utworzone w ten sposób kolumny pędzone były w kierunku dworca kolejowego. Widok niesamowity, na ulicach ranni oraz zabici, powywracane tramwaje, riksze, samochody, ruiny domów i płonące zgliszcza.
Mieliśmy jeden postój w kościele na Woli. Na stacji ładowano nas do bydlęcych wagonów, w których było tak ciasno, że wszyscy stali. Wreszcie pociąg ruszył. Jechaliśmy wolno; na którejś stacji ktoś podał przez górne okienko w wagonie butelkę z wodą, piliśmy po jednym łyku. Jechaliśmy do Pruszkowa, gdzie był obóz przejściowy. Wujenka mówiła: Jeśli otworzą wagon, masz, Reniu, wziąć Jurka za rękę i biec w kierunku ludzi stojących za szlabanem, nie zważajcie na to, że Niemcy będą krzyczeć czy strzelać, macie biec szybko, nie oglądać się". Następnie podała mi adres w Brwinowie.
Dojechaliśmy do Pruszkowa, Niemcy otworzyli wagony, krzykiem i kolbami karabinów kierowali ludzi do bram obozu. Chwyciłam Jurka mocno za rękę i zaczęliśmy biec w kierunku ludzi stojących za szlabanem, wpadliśmy w tłum. Uciekajcie w pole! - krzyczeli ludzie. - W nocy przyniesiemy wam chleba". Pobiegliśmy dalej, wpadliśmy w jakiś dół. Siedzieliśmy tam osłonięci krzakami, była noc, przyszły dwie kobiety, przyniosły nam chleb i dzbanek mleka. Tego wieczoru najedliśmy się do syta.
Mówiłam o adresie w Brwinowie, kobiety powiedziały, że to tylko kilka stacji dalej. Musicie iść nocą, najlepiej po torach, jak usłyszycie pociąg nadjeżdżający po szynach, padnijcie w rów i leżcie nieruchomo".
Całą noc trwała nasza wędrówka. Dotarliśmy pod wskazany adres, a tam dom i strych pełne uchodźców z Warszawy. Jednak i dla nas znalazło się miejsce na strychu. W Brwinowie dostawaliśmy kromkę chleba dziennie, ciągle byliśmy głodni, ale bezpieczni. I tylko ogniste łuny na niebie przypominały nam, że innym - tam, w Warszawie - jest jeszcze gorzej.
Regina Curyk

www.naszdziennik.pl
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

60. rocznica Powstania Warszawskiego
Historia jedenastoletniej dziewczynki

Powstanie Warszawskie zastało mnie w domu przy ul. Marszałkowskiej koło Nowogrodzkiej. Około godziny piątej po południu, doskonale pamiętam, było piękne lato, 1 sierpnia 1944 r. wywiązała się jakaś dłuższa strzelanina na naszym podwórku, gromadzili się ludzie, którzy przechodzili właśnie ulicą. Mówili, że to zaczęło się Powstanie. Inni mówili, że to zaraz się skończy. Wreszcie zebrała się grupka ludzi, którzy chcieli przejść na drugą stronę ul. Marszałkowskiej. Uformowali się w gromadkę, wzięli jakieś białe prześcieradło i unosząc je, przeszli na stronę przeciwną. Nikt nie zginął (obserwowaliśmy ich cały czas z trwogą).
Na tyłach naszej kamienicy była Poczta Główna, a w niej Niemcy z działami i z pełnym uzbrojeniem. Jeszcze tego samego dnia, gdy zapadł zmrok, weszli na nasze podwórko. My z babcią byłyśmy w swoim mieszkaniu na czwartym piętrze. Z podwórza dochodziły odgłosy strasznej strzelaniny, krzyków, jęków ludzkich. Potem tupot i strzelanina na schodach. Ukryłyśmy się z babcią pod dużym stołem kuchennym z zasłoną. Do mieszkania nikt nie wtargnął.
Potem zrobiło się ciszej, ale z podwórka długo w nocy dochodziły straszny jęk i słowa: Ludzie, ratujcie, ja chcę żyć!". Umierał mężczyzna postrzelony w brzuch. Ten straszliwy jęk świdruje mi w mózgu jeszcze dziś!
Tak mijały kolejne dni. Powstańcy nosili granatowe kombinezony, biało-czerwone opaski, czasami hełmy na głowie. Na nasze podwórko na zmianę przychodzili powstańcy i Niemcy. Wreszcie sytuacja się ustabilizowała. Parzysta strona Marszałkowskiej była w rękach powstańców, nieparzysta, nasza, została opanowana przez Niemców. Nie wolno mi było wyglądać przez okno, bo z przeciwnej strony powstańcy mogli mnie wziąć za wroga i strzelać. Przy babci więc nie wyglądałam.
Na rogu Marszałkowskiej i Nowogrodzkiej, koło barykady, zwiększała się liczba trupów. Z czasem można było po kolorze poznać, czy są to trupy stare, czy nowe. W te upalne dni stare trupy szybko czerniały.
Nadszedł moment, gdy trzeba było koniecznie uciekać na stronę opanowaną przez powstańców. Przyjaciel rodziny pan S.K., który znalazł się w naszym budynku ze swoim kilkudniowym synkiem, pomógł nam w tym przejściu. Ja, babcia i mój pies Bimbek z tobołkami podziemnymi tunelami wędrowaliśmy na ul. Żurawią 2. Była to swoista atrakcja dla mnie. Szczególnie rozśmieszyło mnie przejście babci przez jakąś grubą, poprzecznie tkwiącą rurę, którą moja babcia (naprawdę ukochana!) pokonywała, jakby siedząc na kimś, i nie mogła z niej zejść ani w tę, ani w tamtą stronę.
Wreszcie zatrzymaliśmy się w jakiejś piwnicy, która miała być naszym domem. W tym domu mieszkała pewna znajoma pani, która miała nam pomagać. W piwnicy spędziliśmy resztę dni Powstania.
Chyba był to koniec sierpnia. Zwabiona urokiem cudownego słońca i leniwego powietrza, cichutko wyszłam z piwnicy ciągle zimnej, ciemnej, przepełnionej ludźmi i ich jękami. Zapomniałam o strachu w czasie akurat trwającej ciszy. I nagle coś się ze mną stało. Nie pamiętam bólu, tylko jakieś otępienie. O własnych siłach cofnęłam się po schodach do piwnicy. W kieszeni płaszcza (płaszczyk nosiłam w piwnicy, bo było zimno na dole) coś mi zaczęło chlupać, ręka, którą miałam w kieszeni, jakby kąpała się w ciepłej wodzie. Potem przerwa w świadomości.
Po ocknięciu się jestem zalana krwią, ludzie są przy mnie. Okazało się, że Niemcy z Poczty Głównej rzucili granatnik, którego odłamki wyszarpały mi dłoń, przechodząc przez szkolną legitymację, na której właśnie trzymałam dłoń. Lekko zraniły mnie w brzuch. Ten zbieg okoliczności ocalił mi życie. Moja zatroskana babcia bardzo szybko zorganizowała transport na punkt opatrunkowy.
Była jakaś sala i dużo ludzi jęczących okropnie. Najbardziej pamiętam taką panią, która nie miała twarzy, tylko same kropki, z których stróżkami ciekła krew. Gdy przyszła moja kolej, jakiś pan pęsetą odwinął gałgany z mojej ręki i coś tam długo grzebał w mojej dziurce w dłoni. Jako narkozę kazał mi coś mocno gryźć zębami. (Naprawdę doskonale to pamiętam, nic nie fantazjuję. Samej wydaje mi się to teraz fantazją!)
Zastrzyk, który wówczas dostałam, przez następne dni zrobił ze mną coś takiego, że nawet w czasie trafienia grubej berty" w podwórko obok, gdy wszystko spadło na łóżko, na którym leżałam na parterze, nie czułam nigdzie bólu.
Wróciłam do piwnicy na Żurawią 2. Babcia pielęgnowała mnie, zdobywając jakieś specjalne kęsy jedzenia. Wracałam do zdrowia, ręka była chora, ale ja chodziłam już sama. W pobliżu naszego schronu, gdzieś koło ul. Hożej, mieścił się szpital powstańczy. Kilka razy byłam tam z uzbieranym dla rannych jedzeniem.
Koniec Powstania. Dopiero gdy Niemcy ogłaszają, że w następnym dniu każdy napotkany w Warszawie Polak zostanie rozstrzelany, opuszczamy te cuchnące spalonym powietrzem zwaliska gruzów, usłane trupami o różnych kolorach.
Po 63 dniach Powstania Warszawskiego Niemcy ogłaszają ewakuację Polaków z Warszawy. Specjalnym transportem dla starców i dzieci spod Dworca Głównego w odkrytej ciężarówce wyruszamy z Warszawy do Pruszkowa, obozu przejściowego. Mijamy tysiące warszawiaków podążających pieszo z tobołkami do Pruszkowa pod konwojem niemieckich żandarmów. Widzimy także starców i matki z niemowlętami na rękach. Po kilku dniach wiozą nas transportem kolejowym w odkrytych towarowych wagonach z Pruszkowa do Bochni. Jechaliśmy kilka dni. Od góry w dzień paliło nas upalne słońce, a w nocy migotały gwiazdy. Żywiliśmy się dosłownie złapanymi w powietrzu, rzucanymi przez ludność czekającą na nasz transport kęsami jedzenia. Byłam obolała, czasami traciłam świadomość. Zawsze towarzyszył mi jednak uścisk ręki mojej babci Scholasi. Babcia też była chora, bo została pogryziona przez naszego psa Bimbka, którego szczęśliwym zbiegiem okoliczności nie zjedli ludzie w czasie Powstania Warszawskiego. Gdy siedziałam ściśnięta wśród ludzi w wagonie kolejowym, zajmowałam się liczeniem wszy na rzadkich siwych włosach siedzącej obok staruszki.
Transport kolejowy z warszawską ludnością cywilną dojechał do Bochni. Zostałam odtransportowana do szpitala niemieckiego. Zachorowałam na czerwonkę. Niemiecki lekarz profesjonalnie wygrzebał z moich ran w ręce cuchnące opatrunki, owinął aż po pachę bandażem - i taką elegancką dziewczynkę wraz z moją babcią Scholastyką zabrali do swojego życzliwego domu w Bochni przy ul. Flory 2/3 państwo Piątkowscy. Dom był usytuowany w kotlinie, za oknem widać było jabłka na drzewie. A ja w cudownej czystej pościeli wracałam do przytomności i do zdrowia, otoczona miłością nie tylko mojej babci, ale także obcych ludzi. Dziękuję im za to! Nie wiem, czy do końca zdołałyśmy im wyrazić naszą wdzięczność.
W 1944 r. miałam lat 11. Teraz mam 71 lat. Może dzieci czy wnuki państwa Piątkowskich mieszkających w 1944 r. w Bochni na ul. Flory 2/3 nie wiedzą, jakimi wspaniałymi ludźmi i Polakami byli ich Rodzice i Dziadkowie.
Jadwiga Bahrynowska-Fic

www.naszdziennik.pl
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ludobójstwo na Woli

Już w toku Powstania rozpoczęto zbierać dokumentację dotyczącą zbrodni niemieckich w Warszawie. Zebrane relacje ukazały się w 1946 r. w wydawnictwie brodnia niemiecka w Warszawie" pod redakcją prof. Zygmunta Wojciechowskiego. Chwała ludziom, którzy rozumiejąc wagę wydarzeń, których byli świadkami, podjęli trud udokumentowania dla historii i potomnych zaplanowanej od początku do końca eksterminacji mieszkańców stolicy - wypędzonych brutalnie ze swoich domów i ograbionych z dobytku. Dziś, gdy Niemcy zmieniają obraz historii, występując bezczelnie w roli ofiar rozpętanej przez siebie wojny, ten zbiór wstrząsających świadectw należałoby przedstawić wszystkim, którzy mówią o krzywdach niemieckich". Z bogatego zbioru protokołów zamieszczonych w brodni..." przedstawiamy świadectwo z Woli, gdzie Niemcy w czasie tylko dwóch dni - 5 i 6 sierpnia 1944 r. - zamordowali 50 tys. Polaków, oraz z Ochoty, gdzie przy ul. Grójeckiej mieścił się tzw. Zieleniak - obóz przejściowy dla wypędzanej polskiej ludności. To miejsce martyrologii, przez które przeszło kilkanaście tysięcy osób, pozostaje dziś całkowicie zapomniane i nieupamiętnione.

świadek Wanda Lurie, wykształcenie średnie;
protokołowała Irena
Trawińska dnia 2 IX 1944
w ambulatorium PCK w Podkowie Leśnej

Mieszkałam na Woli przy ul. Działdowskiej nr 18. Powstańcy w pobliżu naszego domu na rogu Wolskiej i Górczewskiej wybudowali 2 zapory przy pomocy ludności, nawet dzieci; w sąsiednim domu stały karabiny maszynowe, amunicja, granaty; 1 sierpnia o godz. 3 po południu rozpoczęły się w naszym punkcie zacięte walki; sytuacja od początku była ciężka, tym bardziej że licznie zamieszkujący tu Volksdeutsche strzelali z ukrycia do powstańców i zdradzali; sprowadzono czołgi-tygrysy, rozbijano domy, masa ludzi ginęła; dom nasz był kilka razy uszkodzony - czołgi atakowały od ul. Górczewskiej i od Wolskiej.
W pewnym momencie wtargnęli Niemcy; wyciągnęli mężczyzn, kazali rozbierać barykady i rozpoczęli palenie mieszkań. Widziałam, jak podpalone zostały na naszej ulicy domy nr 3, 5 i 8, podpalili te domy, rzucając z ulicy do mieszkań butelki z benzyną, nie wzywając przedtem ludności do opuszczania domów, przez co uniemożliwili im wyjście na ulicę. Do 5 sierpnia przebyłam w piwnicy domu nr 18.
Tego dnia o godz. 11-12 kazano wszystkim wyjść, pchając nas na ul. Wolską. Był straszny pośpiech i popłoch. Mąż mój był nieobecny i nie powrócił z miasta; zostałam z trojgiem dzieci w wieku 4, 6 i 12 lat, sama będąc w ostatnim miesiącu ciąży. Ociągałam się z wyjściem, mając nadzieję, że pozwolą mi zostać, i wyszłam z piwnicy ostatnia. Wszyscy mieszkańcy naszego domu byli już przeprowadzeni pod fabrykę 'Ursus' na ulicy Wolskiej przy Skierniewickiej, mnie też kazano tam iść; szłam już sama tylko z dziećmi; trudno było iść, pełno kabli, drutów, resztki z zapór, trupy, gruzy, domy paliły się z dwóch stron ulic, z trudem doszłam do fabryki 'Ursus'. Z podwórza fabryki słychać było strzały, krzyki, błagania, jęki... nie mieliśmy wątpliwości, że tam jest miejsce masowych egzekucyj; stojących przy wejściu ludzi wpuszczano, a raczej wpychano do środka grupami po 20 osób. 12-letni chłopiec, ujrzawszy przez uchyloną bramę zabitych swoich rodziców i braciszka, dostał wprost szału, zaczął krzyczeć; Niemcy i Ukraińcy bili go i odpychali, gdy usiłował wedrzeć się do środka; wzywał matkę, ojca. Wiedzieliśmy więc, co nas tam czeka, o ratunku wykupienia się nie było mowy, pełno było wokoło Niemców, Ukraińców, samochodów.
Ja przyszłam ostatnia i trzymałam się z tyłu, stale się wycofując, w nadziei, że kobiet w ciąży nie zabijają. Zostałam jednak wprowadzona w ostatniej grupie. Na podwórzu fabryki zobaczyłam zwały trupów do wysokości 1 metra. Zwały były w kilku miejscach; cała lewa i prawa strona dużego podwórza (pierwszego) była zasłana masą trupów, zauważyłam zabitych sąsiadów i znajomych. Prowadzono nas środkiem podwórza w głąb przejścia wąskiego na drugie podwórze. W naszej grupie było też około 20 osób, w tym najwięcej dzieci od 10-12 lat; były dzieci bez rodziców, była też jakaś staruszka bezwładna, którą przez całą drogę niósł na plecach zięć, obok szła jej córka z dwojgiem dzieci 4 i 7 lat; wszyscy zostali zabici; staruszkę dosłownie zabito na plecach zięcia razem z tymże. Wybierano nas i ustawiano czwórkami i czwórkami prowadzono w głąb drugiego podwórza, do leżącego tam stosu trupów; gdy czwórka dochodziła do stosu, strzelali z rewolwerów z tyłu w kark; zabici padali na stos; podchodzili następni. Przy ustawianiu ludzie wyrywali się, krzyczeli, błagali, modlili się. Ja byłam w ostatniej czwórce. Błagałam otaczających nas Ukraińców, aby mnie i dzieci ocalili. Pytali, czy ja mam się czym wykupić. Miałam przy sobie znaczną ilość złota i to im dałam; wzięli wszystko, chcąc mnie wyprowadzić, jednak kierujący egzekucją Niemiec, który to widział, nie pozwolił im na to. A gdy błagałam, całowałam go po rękach - odpychał mnie i wołał 'prędzej'; popchnięta przez niego przewróciłam się, uderzył też i pchnął mojego starszego synka, wołając: 'prędzej, prędzej, ty polski bandyto'.
W ostatniej czwórce razem z trojgiem dzieci podeszłam do miejsca egzekucji, trzymając prawą ręką dwie rączki młodszych dzieci, lewą rączkę starszego synka. Dzieci szły płacząc i modląc się, starszy widząc zabitych wołał, że nas zabiją, i wzywał ojca. Pierwszy strzał położył starszego synka, drugi ugodził mnie, następny zabił młodsze dzieci. Przewróciłam się na prawy bok; strzał oddany do mnie nie był śmiertelny; kula trafiła w kark z lewej strony, przeszła przez dolną część czaszki i wyszła przez policzek; dostałam krwotok ciążowy. Przy krwotoku ustnym wyplułam kilka zębów pewnie naruszonych kulą; czułam odrętwienie lewej części głowy i ciała, byłam jednak przytomna i widziałam wszystko, co się dzieje dookoła; obserwowałam dalsze egzekucje, leżąc wśród zabitych; wprowadzono dalsze partie mężczyzn; słychać było krzyki, błagania, jęki, strzały; trupy tych mężczyzn waliły się na mnie: leżało na mnie 4 mężczyzn; po tej grupie widziałam jeszcze partię kobiet i dzieci - tak grupa za grupą aż do późnego wieczora; było już dobrze, dobrze ciemno, gdy egzekucje ustały. W przerwach oprawcy chodzili po trupach, kopali, przewracali, dobijając żywych i rabując kosztowności (mnie zdjęli z ręki zegarek; bojąc się nie dawałam znaku życia; a oni ciał nie dotykali rękami, tylko przez jakieś specjalne szmatki). W czasie tych okropnych czynności śpiewali i pili wódkę. Obok mnie leżał jakiś tęgi, wysoki mężczyzna w skórzanej kurcie brązowej, w średnim wieku, długo rzęził; oddali 5 strzałów, zanim skonał. W czasie tego dobijania strzały raniły mi nogi.
Przez długi czas leżałam odrętwiała, przyciśnięta trupami, w kałuży krwi; byłam jednak przytomna i zdawałam sobie sprawę z tego, co się dzieje; myślałam tylko o tym, jak długo będę tak konać i męczyć się. Pod wieczór udało mi się zepchnąć martwe ciała leżące na mnie. Straszne, ile było dokoła krwi. Następnego dnia egzekucje ustały - w ciągu dnia Niemcy wpadali 2-3 razy dziennie z psami, 'biegali' po trupach, sprawdzając, czy kto nie wstał. Na trzeci dzień poczułam ruchy dziecka w łonie, wtedy myśl, że nie mogę zabijać tego dziecka, sprawiła, że zaczęłam się rozglądać, badając sytuację i możliwości ocalenia się. Kilka razy, próbując wstać, dostałam torsji i zawrotów głowy; wreszcie na czworakach przeczołgałam się po trupach do muru, rozglądałam się, szukając wyjścia. Widziałam, że droga przejścia przez pierwsze podwórze, którym nas wprowadzono, była zawalona trupami. Za bramą słychać było głosy Niemców, trzeba było szukać innego wyjścia. Przeczołgałam się na trzecie podwórze i tu znalazłam kryjówkę w hali, dokąd weszłam przez otwarty lufcik po drabinie. Ukryłam się tam w obawie, że Niemcy przyjdą na kontrolę, i przebyłam tam przez całą noc.
Noc była straszna. W pobliżu, na ulicy Płockiej, stał tzw. tygrys, wyjąc bezustannie, a samoloty ciągle bombardowały. Wszystko drgało, spodziewałam się, że lada chwila fabryka z trupami spłonie. Nad ranem wszystko umilkło. Weszłam wtedy na okno i badałam podwórze, czy nie ma nikogo. Zobaczyłam jakąś kobietę; jak się okazało, była to cudem również ocalona mieszkanka naszego domu (zeznaje również), następnie przyczołgał się jeszcze jakiś niedobity mężczyzna - w wieku około 60 lat z wypłyniętym okiem. Oboje te trzy dni przesiedzieli w jakiejś kryjówce. Zaczęliśmy razem obchodzić podwórze, szukając wyjścia. Po długim szukaniu i wielu próbach wydostania się odkryliśmy wyjście od ulicy Skierniewickiej i tamtędy opuściłyśmy fabrykę (mężczyzna został, usłyszawszy głosy Ukraińców). Ukraińcy stali na rogu Wolskiej i nie zauważyli, skąd idziemy. Szłyśmy po gruzach, gdy pewnej chwili zeszłyśmy na środek jezdni, zauważyli nas i zagarnęli, choć błagałyśmy ich, aby pozwolili nam iść do szpitala; byłyśmy ranne, widocznie unurzane we krwi. W utworzonej z przechodniów grupie byłyśmy pędzone w kierunku Woli. Przyłączano coraz to nowe osoby. W pewnym miejscu rozdzielono grupę na młodszych i starszych: odłączono młode kobiety i młodych mężczyzn, zaprowadzono do jakiegoś domu, skąd dochodziły strzały. Prawdopodobnie było to też miejsce egzekucji - było to już za ulicą Płocką w kierunku kościoła św. Stanisława. Resztę, w tym mnie i 5 moją towarzyszkę, popędzono do kościoła św. Stanisława.
Po drodze widziałam masy trupów, części ciał, widywałam Polaków uprzątających trupy pod strażą. Stojący przed kościołem oficerowie niemieccy śmieli się z nas, kopali ludzi, bili. Kościół był przepełniony; wprowadzano i wyprowadzano masy ludzi. Ja byłam już tak wyczerpana, że leżałam razem z chorymi przy głównym ołtarzu. Pomocy żadnej nie było. Dostałam tylko odrobinę wody. Po 2 dniach zostałam furmanką przewieziona z ciężko chorymi do Pruszkowa, a stąd do Komorowa i dalej do Podkowy Leśnej. Tu dopiero, tzn. 11 sierpnia otrzymałam pomoc, opiekę lekarską itd. 20 sierpnia urodziłam synka. Przypuszczam, że straciłam nie tylko troje dzieci, ale i męża, gdyż mówił on, że do ostatka nie opuści Warszawy; nie mam nadziei, że on żyje, po tym, co się stało.
Niemcy palili, wyrzucali, pędzili, bili; na podwórzu fabryki 'Ursus' Ukraińcy pod dowództwem Niemca w kasku rozstrzeliwali ludzi, mówiono, że dowódca był z formacji SS. Jak mogłam się zorientować i obecnie ocenić, na podwórzu fabryki 'Ursus' mogło być 5-7 tys. trupów. Z samego naszego domu przyprowadzono tu około 200 osób (czterdzieści kilka mieszkań licząc po 4 osoby) i wszystkich stracono".

www.naszdziennik.pl
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Razem do zwycięstwa

Kronika walk I plutonu 1 kompanii Zgrupowania Bartkiewicza" Armii Krajowej

1 sierpnia 1944
O godzinie 16.15 kompania 1114 por. Andrzeja skoncetrowała się na pl. Dąbrowskiego pod nr 24. Natychmiast po koncentracji kompania weszła w kontakt z nieprzyjacielem. Pierwsze starcie nastąpiło z żandarmerią na ul. Jasnej. Po krótkiej wymianie strzałów żandarmeria wycofała się. Kompania rozpoczęła akcję w kierunku kawiarni U Aktorek" na ulicy Mazowieckiej 5, poprzez teren restauracji Batawia", burząc ogrodzenie dzielące te posesje.
Jako pierwsi wkroczyli na salę U Aktorek" podchor. Leszczyna, pchor. Witold Bernard, Czarny, Lont, Stanisław, Muszka, a za nimi kolejno inni. Na sali restauracyjnej prócz personelu znajdowało się kilku gości, których wypadki tu zatrzymały. Bez przerwy słychać wystrzały karabinowe, pistoletowe i z broni maszynowych. Od czasu do czasu wstrząsają powietrzem wybuchy granatów.
Twarze wchodzących są skupione i poważne.
Podchorąży [Witold] z pistoletem w dłoni, przechodząc przez salę, rzuca krótkie pytanie:
- Gdzie Niemcy?
- Tu ich nie ma - padają zewsząd odpowiedzi.
Kolejno Czarny, Wąż, Longinus i inni zajmują stanowiska w oknach i drzwiach kawiarni od strony ul. Mazowieckiej. Inna grupa przebiegła przez ogród, kierując się wprost do bramy kawiarni na ul. Mazowieckiej i na ruiny na rogu Mazowieckiej i Świętokrzyskiej. Część kompanii zajmuje stanowiska na Mazowieckiej 7, 9 i 11. Natychmiast po obsadzeniu bramy U Aktorek" zaczęto budować barykadę w bramie. Personel kawiarni i goście wzięli od razu czynny udział przy umacnianiu stanowisk.
Powoli zapada zmierzch. Powstanie obejmuje całe miasto. Zewsząd słychać huk wystrzałów. Widać łuny pierwszych pożarów. Megafon na placu Napoleona, tzw. popularna spluwaczka, wzywa ludność do zaprzestania walk...
Kompania ze swoich stanowisk na rogu Świętokrzyskiej i Mazowieckiej... w ruinach zburzonego w 1939 roku domu ostrzeliwuje gmach Poczty Głównej zajętej przez Niemców, odpowiadających silnym ogniem broni maszynowej.
W pewnej chwili pada radosna wieść: Prudential wzięty przez nasze oddziały. Chłopcy przyjmują to trzykrotnym hura i odśpiewaniem Warszawianki".
Bez przerwy biegają łączniczki z rozkazami i meldunkami. Zapada noc. Salwy karabinów i huki granatów powiększone przez echo w murach miasta tworzą jakąś piekielną symfonię. Niebo zasnute dymami. Parno. Spadają pierwsze krople deszczu. Kolejno podmieniając jedni drugich, przychodzą chłopcy na kolację przygotowaną przez personel kawiarni. Nikt tej nocy nie śpi, personel kawiarni oraz goście zdolni do służby wojskowej, nie wyłączając kobiet, zostają zmobilizowani, zaprzysiężeni. Od razu obejmują służbę.
Tak mija pierwszy dzień i pierwsza noc powstania, pełna zapału, radości i nadziei.

2 sierpnia 1944
Deszcz pada bez przerwy. Świt zastaje wszystkich na swoich stanowiskach, kobiety ze zdobytej flagi niemieckiej szyją biało-czerwone opaski dla naszych chłopców. Bez chwili przerwy kompania ze swoich stanowisk ostrzeliwuje pocztę. Podchorąży Muszka zajął stanowisko z granatnikiem, zwanym przez niego eściową", na podwórzu przed kawiarnią i ostrzeliwuje pocztę. Za każdym celnym strzałem następują radosne okrzyki chłopców.
Naraz pada radosna wieść: na Prudentialu powiewa biało-czerwona chorągiew. Znów trzykrotne hura i Warszawianka".
Poczta broni się nadal. Na stanowisku w ruinach pada zabity serią karabinu maszynowego z poczty strz. Dąb" - pierwsza nasza strata, tym większa, że był to doskonały żołnierz.
Padający ciągle deszcz dokucza chłopcom, szczególnie tym, którzy zajmują stanowiska w ruinach, gdyż ze względu na silny ostrzał nie sposób dobrze nakryć ich stanowisk. Podmienia się ich ciągle, żeby mogli się trochę obsuszyć i rozgrzać. Nastrój jest nadal bojowy. Aktorki opiekują się nami troskliwie. Koło południa kompania notuje nowy sukces: pluton Boruta jednym strzałem kb unieruchomił i zapalił niemiecki motocykl na placu Napoleona.
Cała kompania znajduje się w służbie, ze względu na ostrzał poczty, broniącej się nadal zacięcie przez cały dzień. Od czasu do czasu przychodzą wieści z innych odcinków walk. Na Szpitalnej spalono czołg. Nikt nie czuje zmęczenia. Przeciwnie, coraz większa zaciętość w walce.

3 sierpnia 1944
Wszyscy przemoczeni do szpiku kości bez przerwy padającym deszczem. Mimo bezustannej służby już trzecią dobę, wszyscy w niebywałym napięciu oczekują rozkazu natarcia na pocztę. O godz. 10.00 następuje pierwsze natarcie. Atak idzie od strony ulicy Świętokrzyskiej. Niestety pozostaje bez rezultatu. Dopiero atak popołudniowy przynosi skutek. Przeprowadzony on został poprzez wyłom w murze i podkop od ul. Świętokrzyskiej, stąd wdarto się na pocztę. O godz. 16.00 poczta jest zdobyta! Znów biało-czerwony sztandar witany śpiewem Warszawianki" łopoce dumnie nad gmachem poczty.
Chłopcy wracają radośni i obładowani zdobyczą: bronią i amunicją w całkiem pokaźnej ilości. Uzbrojenie nasze się poprawia. Niedługo po przybyciu na kwaterę do Aktorek" dowiadujemy się od dowódców, że przechodzimy na inne stanowisko. Wszyscy trochę posmutnieli. Taką świetną kwaterę, taką opiekę trzeba opuszczać. Ale już po chwili humory wracają. Skupieni koło por. Andrzeja zaczynają śpiewać, wiwatować na cześć swego kochanego dowódcy. Razem z nim do zwycięstwa!
Przed wymarszem smutniejsza uroczystość: pogrzeb kolegi poległego ubiegłego dnia. Kompania oddaje mu ostatni hołd żołnierski przez usta podchorążego..., który po wywołaniu przez por. Andrzeja nazwiska poległego melduje: poległ na polu chwały!
Strzelec Dąb jest już trzecim pochowanym w ogrodzie Batawii".
Po pogrzebie odmarsz, zajmujemy kwaterę w gazowni, przy ul. Kredytowej 3. Jest już prawie wieczór. W porównaniu z poprzednią ta kwatera wydaje się nam marna. Szybko jednak zagospodarowujemy się. Nie odpoczywamy jednak długo. Dowódcy plutonów i dowódcy drużyn zebrali się na odprawę u dowódcy kompanii. Po godzinnej naradzie cała kompania wyruszyła na wypad. Cel: PASTA.
Natarcie trwało do godz. 6.00 rano. Niestety, bez rezultatu.
W akcji tej zostali ranni ciężko Doktor", Marciniak" i lekko ranny podchorąży Rawicz".

5 sierpnia 1944
Po nieco przedłużonej rzydniówce" zaczęły się piękne sierpniowe dni. Zmęczeni wypadem zebraliśmy się na kwaterze i każdy legł, gdzie mógł, aby tylko spać. Błogi sen przerwał rozkaz: Lotnik, kryj się!
Ledwo zdążyliśmy wyskoczyć z sali na korytarz, gdy ze strasznym grzmotem i jakimś przechodzącym wszelkie pojęcie hukiem wybuchły kolejno dwie bomby, trafiły w sąsiadujący z nami tzw. czysto po polsku Arbeitsamt". Trzecia, trafiając w naszą kwaterę, nie wybuchła na szczęście. I tak spustoszenie w kwaterze straszne. Z miejsca zebraliśmy się do porządkowania. Ze względu jednak na niewypał dowództwo nasze zakwaterowało nas na innej sali - w dawnym warsztacie technicznym gazowni.
Lotnictwo nękało nas przez cały dzień bombami i ostrzeliwało z broni pokładowej.
Po południu posterunki obserwacyjne znajdujące się na 1 piętrze gazowni od ul. Kredytowej zameldowały zbliżanie się czołgów od strony pl. Marszałka w naszym kierunku. Por. Andrzej wydał rozkaz barykadowania gazowni. Wszystkich, łącznie z ludnością cywilną będącą w gazowni, ogarnął jakiś straceńczy zapał. Wszyscy stanęli do tej akcji. Wszyscy z kompanii chwycili granaty i butelki i paczki na stanowiska. Dla kogo nie starczyło broni, biegł budować barykady wzdłuż całego frontu budynku od ul. Kredytowej. Długo w noc trwała ta praca.
Nie było szturmu. Czołgi po oddaniu serii strzałów wycofały się.
W nocy kompania dokonała drugiego szturmu na PASTĘ. Pomimo dużej osobistej brawury nie udało się i tym razem jej zdobyć.
Wybitną odwagę i brawurę wykazali: st. sierż. pchor. Wir, Tadeusz, Czarny. Korzystając z tego, że prywatne mieszkanie kol. Tadeusza znajduje się na wprost PASTY, poszli oni we trzech tam i stamtąd rozpoczęli atak, obrzucając PASTĘ butelkami i granatami.

6 sierpnia 1944
W godzinach popołudniowych budowano barykadę na ul. Kredytowej pod dowództwem st. sierż. pchor. Wira, pod ostrzałem ze strony pl. Piłsudskiego. St. strz. Wąż okazał dużo odwagi, gdyż będąc na posterunku przy obsłudze piata, chcąc usunąć zasłaniający pole widzenia wózek od śmieci, mimo obstrzału, sam przesunął go na inne miejsce i w tym momencie został lekko ranny w głowę.
Po otrzymaniu opatrunku stawił się w ciągu godziny do dalszego pełnienia służby w kompanii.

12 sierpnia 1944
Godzina 2.50. Nasz pluton pod dowództwem st. sierż. pchor. Leszczyny obejmuje pozycję przy Królewskiej 27, 29 i 29A. W ciągu dnia na tym odcinku bojowym względny spokój, pod wieczór między godz. 19.00 i 20.00 zauważono w Ogrodzie Saskim prowadzone przez Niemców trzy grupy kobiet, około 20 w każdej grupie. Niedługo po godz. 20.00 Niemcy rozpoczęli silniejszy ogień na nasze pozycje oraz na sąsiedni odcinek zajmowany przez pluton podchor. Roberta, aż do rogu Królewskiej i Marszałkowskiej.
O godz. 24.00 zauważono zrzuty broni, które spadły częściowo w okolicy Ogrodu Saskiego.

13 sierpnia 1944
Godz. 1.45 - przejęcie służby przez plut... Pluton I wraca na kwatery.
O godz. 8.00 odbyła się Msza św. polowa w kompanii. Poza naszą kompanią wysłuchało Jej wiele osób cywilnych. Godz. 11.00 - przegląd broni.
Wieczorem o godz. 20.30 po zapadnięciu zmierzchu ochotniczy patrol plutonu I udaje się do Ogrodu Saskiego, by zabrać broń i amunicję poległym Niemcom leżącym niedaleko ul. Królewskiej.
Skład ochotniczego patrolu: dowódca Tadeusz, dalej: Wąż, Witos, Poremba, Mur, Dzik, Czarny. Uzbrojenie: pistolety i granaty.
Oprócz żołnierzy plutonu I zgłosili się i wzięli udział w nim ochotnicy z plutonu II i III. Po wycięciu siatki w parkanie patrol wtargnął do ogrodu. Zadanie jednak się nie powiodło, gdyż nieprzyjaciel zdążył już uprzednio zabrać zabitym broń, a nacierający nasi zostali rozpoznani i silnie ostrzelani z ckm oraz czołgów.
Wobec powyższego patrol możliwie szybko wycofał się. Nie obyło się niestety bez strat. Został na miejscu zabity strz. Poremba, bardzo dzielny i odważny żołnierz.


www.naszdziennik.pl
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

60. rocznica Powstania Warszawskiego
Żywe tarcze

l sierpnia 1944 roku nie udało mi się dotrzeć na punkt zbiórki drużyny. Mieszkałem wtedy w Śródmieściu na ul. Ogrodowej 8 (koło sądów) i na Mokotów na czas nie dotarłem, drużyny już nie było, a do innego oddziału przyjąć mnie nie chciano.
Po dwóch dniach okrężną drogą wróciłem do domu na ul. Ogrodową. Tam wraz okoliczną ludnością i powstańcami budowaliśmy barykady i zapory przeciwczołgowe. Na domach powiewały biało-czerwone flagi, ale wkrótce kazano je zdjąć z uwagi na ataki lotnicze i bombardowanie ulic, na których umieszczono flagi. Czwartego czy piątego dnia Powstania, w nocy przyleciało nad Warszawę kilka samolotów alianckich z pomocą. Na spadochronach wyrzucili flary (jarzące się jak słońce ogniste kule); było jasno jak w dzień, ale rezultaty pomocy były podobno znikome.
7 sierpnia rano Niemcy dotarli do ul. Solnej (obecnie Jana Pawła II). Na podwórze domu, w którym mieszkaliśmy, wpadła grupa Niemców, a może - nie wiem - Ukraińców, Łotyszy czy litewskich szaulisów na usługach Niemców. Kazali wszystkim mieszkańcom wyjść na podwórze, kobiety z dziećmi po jednej stronie, a mężczyźni po drugiej stronie podwórza. Uważając się za mężczyznę (miałem 15 lat), poszedłem na stronę mężczyzn, ale jak zobaczyłem skierowany na nas karabin maszynowy, chyłkiem przeszedłem do mojej Mamy, która była wśród kobiet.
Niemcy jednak nie strzelali, miotaczami płomieni podpalali domy, a nas wyprowadzili na ulicę i z rękoma do góry popędzili ulicą Ogrodową, Białą do Chłodnej. Mężczyzn oddzielili i gdzieś poprowadzili. Dokąd? Nie wiem. Chłodna w kierunku Woli to było jedno morze płomieni. Na schodach kościoła św. Karola Boromeusza, na fotelach wyciągniętych z kościoła siedzieli jacyś oficerowie i przyglądali się, jak żołdacy pędzą ludzi w ogień. Stanął mi w oczach palący się Rzym i Neron rozkoszujący się zagładą miasta i chrześcijan.
Manewrując między lejami od bomb i palącymi się domami, szliśmy przez to piekło ognia, dalej popędzono nas w stronę Woli. Przy placu Kercelego stało działo, z którego strzelano w stronę Powązek. Nam kazano pomału iść przed działem, widocznie traktując nas jako osłonę od ostrzału powstańców. Przeszedłem tą drogą razem z Matką. Drogą płomieni palących się domów, stosów trupów, eskortowani przez żołnierzy" pomocników Niemców - okrutnych Ukraińców i Litwinów. Dalej poprowadzono nas do kościoła św. Wojciecha. W kościele jeszcze raz przeprowadzono selekcję. Niemcy wybierali mężczyzn i rozstrzeliwali ich przed wejściem do kościoła, do dziś są tam ślady kul na wrotach i ścianach.
Po krótkim pobycie w kościele utworzono z nas kolumnę i wyprowadzono ul. Wolską w stronę Ursusa. Idąc ul. Wolską, zobaczyłem coś, czego nigdy nie zapomnę. Wyglądało to na palące się polana drewna ułożone w stosy. Nie było to jednak drewno. Wśród palących się i dymiących niby-polan zauważyłem głowę w hełmie i inne fragmenty ludzkich ciał - to byli powstańcy i ludność Woli.
Kolumnę liczącą kilkaset kobiet i dzieci prowadziła eskorta kilku Niemców, kierunek - obóz przejściowy w Pruszkowie. Zatrzymaliśmy się na chwilę dla odpoczynku w Piastowie; tam dzięki życzliwości i poświęceniu mieszkańców Piastowa udało się uciec z transportu paru osobom, także mnie i mojej Mamie. Zabrała nas do siebie rodzina nauczycielska z Piastowa. Nigdy im tego nie zapomnę, byliśmy u nich około miesiąca. Po wojnie chcieliśmy podziękować za dobro i serce, jakie nam okazali. Niestety, ci państwo (już nie pamiętam nazwiska, pamiętam, że mieli córeczkę młodszą ode mnie) wyjechali po wojnie chyba na Wybrzeże.
W Piastowie na bocznicy stało działo kolejowe kaliber 400 mm. Strzelano z niego pod ostrym kątem w kierunku Warszawy. Obsługa działa twierdziła, że ostrzeliwują pozycje Iwana (tak nazywali Rosjan) za Wisłą, ale to nie była prawda, pociski padały w śródmieściu Warszawy. Jeden z takich pocisków przebił budynek poczty na rogu ul. Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej i wybuchł w piwnicach gmachu, gdzie mieścił się szpital powstańczy.
Z Piastowa udaliśmy się pod Przybyszów do niewielkiego mająteczku naszych krewnych, Wodzińskich. Pani dziedziczka", bardzo bogobojna osoba, i jej mąż przyjęli nas i jeszcze kilkunastu uchodźców z Warszawy, między innymi inż. Rychtera (znany samochodziarz) wraz z rodziną. Ciocia mówiła: im więcej dajesz ludziom i pomagasz im, tym więcej dostaniesz od Pana Boga i nigdy nie zabraknie ci środków na pomoc potrzebującym.
Po pobycie w powiecie grójeckim w majątku krewnych, pod koniec stycznia 1945 r. wróciliśmy do gruzów wyzwolonej" Warszawy.
Te siedem dni, gdy byłem w walczącej Warszawie, wspominam jako dni chwały, zrywu patriotycznego Warszawy. Te siedem dni i okres całego powstania był dla mnie kontynuacją wolnej Polski sprzed roku 1939.
Mirosław Kupczyk


www.naszdziennik.pl
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

nczas.com



Wielka Przegrana



Janusz Korwin-Mikke

W teorii gier doskonale znane są sytuacje, w których trzech graczy ma sprzeczne interesy. P nie znosi (z wzajemnością) R ani N, N nienawidzi i P, i R, a R odwzajemnia im to równie gorącym, choć negatywnym, uczuciem; jak wygląda taka gra?



Otóż w typowej grze na wyniszczenie celem każdego gracza postawionego w takiej sytuacji jest: „Nie brać udziału w konflikcie!”. N powinien starać się, by w walkę wdali się P i R - i czekać. Ideałem jest, gdy P i R wzajemnie całkowicie się wykończą. Niestety: zdarza się to rzadko i szczęściu trzeba pomagać. Gdy R zaczyna przegrywać i myśli o poddaniu się, należy go wesprzeć - by walka trwała nadal! Co zrobiło np. Zjednoczone Królestwo, gdy główny wróg, państwo Sowieckie, zaczęło chwiać się pod ciosami narodowych socjalistów.

Taka strategia - cyniczna - jest potrzebna, jeśli chce się wygrać. Jest ona jednak obowiązkowa, jeśli jest się graczem najsłabszym...

Taka właśnie sytuacja panowała na ziemiach polskich po czerwcu 1941 r. Dwaj śmiertelni wrogowie Polski zderzyli się w ostrym boju - a Armia Krajowa stała z bronią u nogi, czasem atakując silniejszego (III Rzeszę), gdy groziło, że może ona pokonać Sowiety. Tylko komuniści najpierw poparli V rozbiór Polski - a po 22 czerwca 1941 r. wezwali nagle do „walki z okupantem - za wszelką cenę”... Ludzie się raczej śmiali - i sympatie były po stronie oficjalnego podziemia, które postępowało zgodnie z regułami Gry.

Podobnie jak już pisałem, postępowali Alianci, wspierając ZSRS dostawami broni i sprzętu. I to jest jasne, i proste. Jednak z chwilą, gdy wahadło wojny przechyliło się w drugą stronę, Alianci powinni byli stopniowo zaprzestać zaopatrywania „Wujka Joe”. Mieli jednak, po pierwsze, ręce związane obawą, że dwaj socjalistyczni dyktatorzy nagle zmienią front i, jak w 1939, połączą się „przeciwko kapitalistom i imperialistom z Zachodu” - a po drugie: po przystąpieniu do wojny Stanów Zjednoczonych byli już najsilniejsi - więc nie musieli.

Co do Polaków. Dość marionetkowy „Rząd londyński” był związany umowami sojuszniczymi - i nie miał nic do powiedzenia. Gdy śp. gen. Władysław Sikorski w rozmowach ze śp. Winstonem L. S. Churchillem powołał się na to, że wojsko polskie walczy u boku Aliantów - i z tej racji domagał się uwzględnienia interesu II RP - Churchill odparł brutalnie: „To zabierz Pan sobie to swoje wojsko!” - i Sikorski natychmiast podwinął ogon pod siebie. Bo co by zrobił z dziesiątkami tysięcy ludzi, którzy z dnia na dzień straciliby żołd, zaopatrzenie - no i cel, dla jakiego przebijali się przez granice: by walczyć z Wehrmachtem!?

A zagrozić odwróceniem sojuszów i wejściem w alians z III Rzeszą? To nie „dobry żart” - lecz ponura groteska. Żołnierze by odmówili, wstąpili do obcych formacyj - a resztkę lojalnych Alianci by natychmiast internowali.

W zupełnie innej sytuacji było dowództwo Armii Krajowej w Polsce. Miało ludzi - i miało sporą swobodę decyzji. Zwłaszcza w Warszawie, gdzie młodzież była zgrupowana, więc można było ją kontrolować. W dodatku tylko jedno pokolenie dzieliło ją od 1920 roku, gdy warszawiacy w porywie patriotyzmu zbroili się przeciwko Sowietom. Bez większych kłopotów można by było ich przekonać do walki z Sowietami w 1944...

Wymagało to jednak porozumienia z hitlerowcami. Tu rozsądek polityczny wykazywały NSZ, które (mimo typowej dla polskiej Prawicy pro-rosyjskości i anty-niemieckości!) potrafiły okazjonalnie nawiązywać z Wehrmachtem współpracę (za co, oczywiście, były wściekle atakowane przez komunistów i socjalistów, nagle przeistoczonych w ultrapatriotów). Mogłaby robić to i Armia Krajowa - niektóre komórki wywiadu miały łączność z okupantami. Tylko ten jeden, przemilczany, drobiazg: oficerowie AK żyli z żołdu płaconego z Londynu (kurierzy i skoczkowie przerzucali do Polski nie broń, a złoto!) - więc byli zależni od Hotelu „Rubens”.

Tym niemniej „rząd londyński” - uważający się, nie bez pewnej słuszności, za legalny rząd II Rzeczypospolitej - nie mógłby nagle pozbyć się jedynych sił zbrojnych w Kraju, gdyby te nie słuchały jego wskazówek! Sytuacja była nad wyraz delikatna...

W tym stanie rzeczy dowódca AK mógł - i powinien był, mimo nacisków - trwać z bronią u nogi. Atakowanie przegrywających wojnę hitlerowców było bez sensu; zaatakowanie Sowietów byłoby dla nich jak ukąszenie komara - a po wojnie trafiłby za to pod sąd wojenny. Dlaczego więc kazał wziąć broń do rąk i strzelać? Dlaczego nie wytrwał?

Cóż, był pod naciskiem ludzi szkolonych do tego, by sobie powalczyć - a obawiających się, że taka okazja może się im nie trafić. To potężny czynnik...

Tyle że w wojsku nie ma d***kracji. Jest hierarchia. Rada Wojenna doradza - ale decyzje podejmuje jeden człowiek. Śp. gen. Tadeusz Komorowski (ps. Bór). I to On ponosi odpowiedzialność za tę fatalną, bo oczywiście błędną decyzję. Niezależnie od tego, że asekurował się poparciem śp. Jana Stanisława Jankowskiego, Delegata Rządu na Kraj.

Błędną - niezależnie od tego, czy Armia Czerwona wchodziła już na Pragę - czy nie! Błędną - niezależnie od tego, czy wojna hitlerowsko-sowiecka trwałaby jeszcze rok, dwa czy pięć...

Chyba wszyscy zdawali sobie i zdają sprawę - że Powstanie było politycznie skierowane przeciwko Stalinowi. Jeśli tak - to należało już po prostu i uczciwie zaatakować Sowietów!!! Zginęliby Polacy - ale zginęliby też Sowieci. Natomiast zaatakowanie Niemców w ramach przeciwstawiania się Sowietom było absurdem. Gdyby nawet w walce na jednego zabitego Polaka przypadało 10 Niemców - to i tak strata tego Polaka była daremna! Gorzej: na świecie zabrakłoby tych 10 Niemców, którzy podczas dalszej wojny mogliby zabić 10 przyszłych okupantów Polski!! Bo jeśli Polsce zagrażała okupacja sowiecka - to każdy Niemiec walczący z Sowietami był de facto sprzymierzeńcem! A tłumaczenie (popularne!), że „wskutek wykazanego męstwa Polaków Stalin nie wcielił Polski do ZSRS” jest kretynizmem zapierającym dech; rozumieć należy, że Bułgarii, Rumunii, Słowacji i Węgier też nie wcielił do ZSRS z powodu męstwa wykazanego w walce z Hitlerem?!?

Tym niemniej takie „usprawiedliwienie” wbijane jest do głowy uczniom - i mogę się założyć, że usłyszycie je Państwo z okazji LX rocznicy tego piramidalnego błędu.

Decyzja o Powstaniu była przeraźliwym - bo całkiem elementarnym - nonsensem. Jednak wojskowi nie są szkoleni w Teorii Gier - tylko podczas szkolenia wbija im się w głowy rzeczy potrzebne na szczeblu oficera: honor wojskowy, dzielność, brawura... I tak ma rozumować porucznik, kapitan, major, pułkownik...

Generałowie muszą jednak zostawać generałami za to, że mimo tej tresury potrafią chłodno myśleć, a uczucia umieją podporządkować Rozumowi. I wypowiadać wojnę wtedy, gdy jest to rozsądne - a nie dlatego, że nienawidzi się Niemców, którzy dokopali nam w 1939 i jest okazja zrobić im psikusa.

Cóż: wojna to zbyt poważna rzecz, by jej wypowiedzenie powierzać (tak szkolonym) generałom.

Ktoś powie: łatwo Ci tak krytykować - bo wiesz już, że była to klęska! A gdyby Powstanie zakończyło się sukcesem, hę? A przecież mogło?

A ja na to pytam: a jak wyobrażasz sobie „sukces Powstania”?

Wyobraźmy sobie, że gen. „Bór” odniósł sukces militarnie wręcz niewyobrażalny: w zaciętych bojach nie ginie żaden Polak, Wehrmacht wycofuje się z Warszawy, Hitler porażony męstwem Polaków obiecuje, że Warszawę zostawi w spokoju...

...i co dalej?

A dalej kiedyś przychodzą wreszcie Sowieci, wręczają czerwone goździki bohaterskim UJAWNIONYM oficerom i żołnierzom, po tygodniu zaś wszystkich ciupasem wywożą za Koło Polarne. Jak to robili w latach 1945-1948. Tyle że już mieli mniej do mordowania i wywożenia, bo spora część zginęła w walce z Niemcami lub uciekła na Zachód - a reszta miała złamane morale. Bo jak można wykazywać ducha na nutę: „czekamy Ciebie, Czerwona Zarazo, byś wyzwoliła nas od Czarnej Śmierci...”?

A co należało zrobić?

Należało z zimną krwią wymordować (tak!) sowieckich kapusiów i kolaborantów - i przejść do konspiracji. Doczekać w niej do 1956 roku (może wtedy wystarczyłoby do 1955?), zabijając niektórych nazbyt okrutnych okupantów, jak to zrobiono z Kutscherą. Włączać się w legalną działalność PRL. I w odpowiednim momencie przejąć władzę. Albo nawet - kto wie - uderzyć.

Ba! Kiedy dowództwo AK było wręcz przesiąknięte „postępowymi” ideami. Oraz agentami sowieckimi. Czemu trudno się dziwić - zwłaszcza biorąc pod uwagę, że to samo działo się w otoczeniu prezydenta Stanów Zjednoczonych AP!!

I - rzecz oczywista - jeśli na Czerwoną Zarazę czekało się z nadzieją - to nie można było w ludziach wzbudzić ducha walki z tą Czerwoną Zarazą! Co innego, gdyby Sowieci od początku byli traktowani jako wróg...

...ale Akcja „Burza” miała od początku dokładnie odwrotne założenie... była przejawem politycznej schizofrenii. Pomagać Sowietom niszczyć ich wroga - jako przeciwstawienie się polityce Sowietów!!

Decyzja o Powstaniu była tylko konsekwencją tej „polityki”.

Jeśli coś sprzecznego z elementarną logiką konfliktu można nazywać w ogóle „polityką”.

I absolutnie rację mają ci, co naszą „klasę polityczną” nazywają najgłupszym narodem świata.

Dość popatrzeć na jej obecne zachowanie w stosunku do kolejnego potencjalnego okupanta, Unii Europejskiej! Ja, w każdym razie, rozmawiając z „polskimi politykami” czuję się jak w domu wariatów.

Ciekawe, kiedy (oczywiście dopiero wtedy, gdy Bruksela umocni już swą władzę na ziemiach polskich) pp. Kaczyński, Tusk, Oleksy i reszta tej ferajny wezwą do powstania narodowego?

Licząc, oczywiście, na ducha patriotyzmu i zrzuty amerykańskiej broni...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Odnośnie art. Janusza Korwin Mikke

Oskarżanie Bora o nieudolność jest trochę niesłuszne, bo biedaczysko tak naprawdę nigdy nie walczyło, co więcej nigdy nie skończyło żadnej szkoły wojskowej, w ogóle nie był żołnierzem tylko instruktorem woltyżerki w szkole jazdy w Grudziądzu, gdy po aresztowaniu Grota mianował go Raczkiewicz już wtedy wszyscy krytykowali go bo Bór to ostatni generał, w armii który nie skończył żadnej szkoły - stopień generała dostał od dyktatora Piłsudskiego bo ten go lubił jeszcze z czasów zaborów. Raczkiewicz go wybrał bo był jednym z kliki sanacyjnej a poza tym kompletnie bezwolny i ulęgający wpływom takie popychadło.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Witam,
niedawno wróciłem z urlopu i nadrabiałem na forum zaległości w postach z 7 dni. No i zauważyłem, że coś się również działo i w tym temacie, jednakże byłem trochę zawiedziony, że jeden z kolegów trochę zaśmiecił ten temat zamieszczając tu artykuły, które nadawałyby się na zgoła inny temat.
Macie jeszcze jakieś informacje dotyczące tzw. Robinsonów Warszawskich? Ciekawe było także pytanie jednego z kolegów, który pytał o tzw. zamurowanych". Może ktoś z Was drodzy forumowicze podiada więcej informacji na ten temat?
Pozdr
Marcin
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Temat został przeniesiony do archiwum

Ten temat przebywa obecnie w archiwum. Dodawanie nowych odpowiedzi zostało zablokowane.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie